Ostatni raz eko-elektrownie mogły liczyć w Polsce na tak wysokie wsparcie przy sprzedaży „zielonego” prądu w połowie 2016 roku. To efekt m.in. błędu w przyjmowanej pośpiesznie ustawie oraz zmieniającej się sytuacji na rynku energetyki odnawialnej.
Cena zielonych certyfikatów na warszawskiej Towarowej Giełdzie Energii podskoczyła do 93 zł/MWh. Ostatni raz tyle płacono za nie ponad dwa lata temu. To także niemal dwa drożej od opłaty zastępczej, dzięki której spółki energetyczne mogłyby uniknąć konieczności kupowania certyfikatów na rynku.
Błąd w ustawie pozwala rosnąć cenom certyfikatów
Na początku dekady opłata zastępcza (rosnąca co roku o wartość inflacji) była wyraźnym ograniczeniem dla wzrostu cen certyfikatów. W ostatnich latach ceny świadectw pochodzenia nawet się jednak o nią nie ocierały. Opłata przekraczała bowiem 300 zł, a certyfikaty sprzedawano – w wyniku ich ogromnej nadpodaży – poniżej 100 zł/MWh. Mimo tego w ubiegłym roku posłowie (inspirowani przez państwowy koncern energetyczny Energa – jak sam przyznał jeden z projektodawców) w błyskawicznym tempie uchwalili ustawę, która gwałtownie obniżyła opłatę zastępczą (dziś to nieco ponad 48 zł) i wprowadziła mechanizm, zgodnie z którym będzie ona wynosić 125% średniej giełdowej ceny certyfikatów z poprzedniego roku.
Taki mechanizm, jak tłumaczyła sama Energa, miał zapobiec szybszemu wzrostowi cen zielonych certyfikatów i – co za tym idzie – większemu obciążeniu odbiorców energii elektrycznej. Rynek spodziewał się, że certyfikaty będą każdego roku drożeć o nie więcej niż 25%. Tymczasem tylko od stycznia ich cena wzrosła o ponad 100%, a od najniższego poziomu sprzed roku aż o 300%.
W pisanej na kolanie i uchwalanej w ogromnym pośpiechu na ostatnim posiedzeniu Sejmu przed wakacjami ustawie (ochrzczonej jako Lex Energa), zaszyto jednak błąd logiczny.
Uniemożliwia on skorzystanie z opłaty zastępczej nawet, jeżeli certyfikaty na giełdzie są od niej wielokrotnie droższe. Ustawa mówi bowiem, że z opłaty nie można skorzystać jeśli cena certyfikatów z poprzedniego roku jest niższa, niż tegoroczna opłata obliczona jako 125% ubiegłorocznej ceny. Jedynym wyjściem z tej pętli jest przebicie przez certyfikaty średniorocznej ceny 300,03 zł, opłata zastępcza nie może bowiem przekroczyć tej wartości. Na to się jednak jeszcze długo nie zapowiada.
W efekcie przypadkowego pozbawienia spółek energetycznych bezpiecznika w postaci opłaty zastępczej, muszą one kupować certyfikaty na rynku niemal po każdej cenie.
Tylko Enea sama generuje w swoich elektrowniach wiatrowych i na biomasę tyle certyfikatów, ile potrzebuje dla swoich klientów. Pozostałe koncerny – PGE, Tauron i Energa – produkują ich o ponad połowę mniej, niż potrzebują.
Resztę muszą więc dokupić u bezpośrednio u wytwórców ekologicznej energii (np. w farmach wiatrowych należących do mniejszych producentów) albo na giełdzie. Państwowe koncerny w ostatnich latach robiły jednak bardzo wiele, aby nie realizować wieloletnich umów na skup certyfikatów od mniejszych producentów. Przy niskiej giełdowej cenie certyfikatów po prostu im się to nie opłacało. Zakupy muszą więc teraz realizować na giełdzie, gdzie cena od wielu miesięcy rośnie.
Co z drożejącymi certyfikatami ma zamiar zrobić rząd? O tym w dalszej części artykułu na portalu WysokieNapiecie.pl
ZOBACZ TAKŻE:
Farmy wiatrowe zastąpią reaktory. Belgia postawi je na Morzu Północnym
Kto zgarnie 7 mld zł? Chrapkę ma energetyka, przemysł… oraz fiskus